Maciek Polak to człowiek z analogową duszą, łowca syntezatorów oraz innych cudów techniki na lampach i tranzystorach. Znachor i trochę czarodziej, przywracający im nowe życie. Jednocześnie też podróżnik i biznesmen, właściciel słynnej już firmy Analogia.pl

Estrada i Studio, listopad 2011
Rozmawia Bartłomiej A. Frank
Bartłomiej Frank: Obserwuję od kilku lat Twoje poczynania, głównie poprzez stroną Analogia.pl oraz dzięki relacjom zadowolonych z usług firmy muzyków. Wygląda na to, że w czasach kryzysu światowego biznes się rozwija.

Maciek Polak: Owszem, biznes powoli rozwija się, ciężką, mrówczą, benedyktyńską pracą. Nigdy nie był to biznes specjalnie łatwy, trzeba wkładać w niego wiele pracy i dużo serca, i być przygotowanym na nieznane. Od czasu, kiedy rozmawialiśmy [5 lat temu – przyp. BAF], firma zmieniła dwa razy siedzibę, za każdym razem na troszeczkę większą, bo sprzętu przybywało i potrzebne było więcej miejsca. Teraz jesteśmy poza Sopotem, przy Obwodnicy Trójmiasta, mamy dwa pokoje, magazyn. Pięć ostatnich lat to także dużo nowych kontaktów biznesowych, dużo podróży.

BF: Gdzie się zapuszczałeś?

MP: Zacząłem jeździć po Europie z odrestaurowanym sprzętem i latać po używany sprzęt do Stanów, co było wycieczką w nieznane. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, kiedy kupiłem kilkanaście instrumentów przez eBay i ogólnoamerykańskie anonse internetowe. Akcja była totalnie partyzancka, bo musiałem się odezwać do tych ludzi, przekonać ich, że ktoś, kto pisze z Europy, na dodatek z Polski, kto mówi, że im zapłaci za sprzęt, po który przyjedzie do zabitych dechami mieścin w Stanach za 2 czy 3 miesiące, jest wiarygodny. Dla nich to była tak abstrakcyjna, z kosmosu wzięta informacja, że to przekraczało ich wyobrażenia o możliwych sposobach oszukania w takich transakcjach czy też w ogóle marnowania czyjegoś czasu. Pewnie dlatego większość z tych osób była tak zaskoczona, że się zgodziła na moją propozycję. Na kilkanaście instrumentów kupionych na tym wyjeździe tylko raz sprzedający się nie pojawił i instrumentu w końcu nie odebrałem, ale w innych przypadkach wszystko się udało, zaczekali na mnie. Wsiadłem w samolot, poleciałem do Nowego Jorku, wynająłem vana i ruszyłem w podróż. Potem okazało się, że ta podróż była znacznie dłuższa niż planowałem, może nie do końca byłem świadomy, jaka to będzie odległość. Najpierw udałem się do Richmond, potem przez góry zachodniej Virginii, Cincinnati, Saint Louis, dalej do Chicago, do Detroit i do Toronto, żeby wywalić ten sprzęt. To była taka Wielka Pardubicka, ale w rozmiarze amerykańskim [śmiech]. Okazało się też, że nie jestem należycie przygotowany do tej podróży, bo nieprawdą jest, że nie ma granic celnych między Stanami a Kanadą. Musiałem zapłacić cło, które odzyskałem cudem po dwóch latach. Ale udało się zawieźć wszystko do Toronto, do znajomego, który ma firmę wysyłkową, i ładunek popłynął do kraju. Powtarzałem te wycieczki do USA, ale trip wymaga masy czasu, no i odległości są przeogromne – trzeba się umieć w tym odnaleźć, zorganizować.

BF: Po jakie instrumenty jeździ się do Stanów?

MP: W głównej mierze amerykańskie, piana Rhodes, Wurlitzer, Hammondy, oraz takie syntezatory jak Moog, ARP, Oberheim. Można też znaleźć inne instrumenty z całego świata, głównie japońskie, no i to był główny cel mojego wyjazdu.
BF: Dlaczego Amerykanie sprzedają instrumenty? Recesja?

MP: Dzieje się tak, kiedy ktoś potrzebuje pieniędzy i pewnie recesja ma tutaj swoje znaczenie. Za którymś razem zwróciłem uwagę na to, że oni są strasznie wybici z równowagi cenami paliwa, no i nie ma cudów, to musi mieć przełożenie na gospodarkę i na tamte realia. Odbierając sprzęt nie pytam, dlaczego ktoś go sprzedaje – zabieram i jadę, bo długa droga przede mną. Byłem kiedyś z wizytą u jakiegoś rednecka w Virginii, gdzie gość, żeby pochwalić się kumplom, że coś się takiego wydarzyło, prosił mnie o paszport, chciał go sobie zeskanować. Ja mu nieopatrznie dałem ten paszport, ale patrzę, że on chce go włożyć do skanera, który wygląda trochę jak niszczarka. Delikatnie mu powiedziałem, że to się raczej nie uda, zabrałem szybko dokument i pojechałem… Cała podróż obrodziła w przygody i zahaczała o coś, co znamy jako kino drogi. Nie wiedziałem do końca, gdzie jadę i skąd jadę – dobrze, że zainwestowałem w GPS z amerykańskimi mapami, bo bez niego bym zupełnie zginął. Poza tym nie wiedziałem, na co się porywam. Pierwszego dnia musiałem pojechać z 80. Ulicy na wysokości Central Parku po auto na 40. Ulicy, z powrotem na 80. wrócić po plecak, dalej na 20. po fortepian Yamahy CP70, który kupiłem na dole Manhattanu, potem odebrać coś na Brooklynie, potem na Queensie, potem jechać do znajomego, u którego nocowałem w Stamford… Trudno było, ale potem się przyzwyczaiłem, że nigdy nie będę wiedział do końca, co się będzie działo.

BF: Jak to wyglądało w Europie?

MP: Zacząłem jeździć samochodem do Anglii, wożąc sprzęt zamawiany przez angielskich klientów. Za każdym razem była to dosyć męcząca wycieczka – dwadzieścia godzin jazdy, koło 1-2 w nocy wjeżdżałem od południowego wschodu do Londynu, puszczałem sobie Underworld i za którąś górką otwierała się przede mną Canary Wharf, co było magicznym znakiem, że zaraz wjadę do tunelu Blackwall i wyjadę już u znajomych, u których się zatrzymywałem. Nazajutrz trzeba było porozwozić ten sprzęt po Londynie i przyległościach. Przy takiej okazji zdarzyła się chyba najdziwniejsza sytuacja w moim życiu zawodowym. Trzy dni przed takim wyjazdem okazało się, że któryś z klientów nie chce jednak kupić pewnego instrumentu. Od razu wysłałem na ogólnoświatową listę dyskusyjną profesjonalistów zajmujących się stricte syntezatorami analogowymi (Analog Heaven) informację, że z tym instrumentem mogę pojechać za trzy dni do Londynu. Odezwał się jakiś gość, powiedział, że chce instrument kupić, dogadaliśmy się. Zdzwoniliśmy się, o której dokładnie będzie, siedzę i czekam u znajomych. Dzwoni facet, otwieram drzwi, a tam stoi Aphex Twin [śmiech]. Wiedziałem, jak facet wygląda, ale musiałem się jakoś opanować, stłumić entuzjazm i profesjonalnie mu instrument sprzedać. Chciałem się jednak przekonać na 100%, czy to jest on, i zapytałem, czy to jest jego pierwszy taki instrument – wydawało mi się to lepsze, niż robić z siebie idiotę, pytając wprost, kim jest. Powiedział, że ma ich cały pokój; wtedy już wiedziałem, że to on i mogłem zapytać, czy jest akurat tym Ryszardem [śmiech]. Potwierdził, zapłacił, wziął instrument pod pachę i pojechał. Muszę przyznać, że dla mnie to było magiczne wydarzenie. Okazało się też, że Aphex to gość bezpretensjonalny – przyjechał ze swoją dziewczyną niebieskim volkswagenem polo, a nie jakimś czołgiem. Na luzie pogadaliśmy trochę, a potem mailowaliśmy na temat instrumentu, który kupił. Londyn zawsze był miastem, które dobrze mnie przyjmowało i w którym dobrze mi się pracowało.

BF: Zajmowałeś się tam też serwisowaniem instrumentów?

MP: Serwisowałem piana Rhodesa już kilka lat przed wyjazdami do Londynu – ale pewnego dnia postanowiłem dla żartu wystawić na angielskim ebayu aukcję z ofertą serwisowania pianin Rhodesa. Okazało się, że od razu odezwało się kilka osób, zatem po zakontraktowaniu paru robót wstawałem o 4 rano, żeby zdążyć na samolot do Londynu, narzędzia w plecaku, o 10 byłem już w centrum Londynu i brałem się do roboty jak rasowy polski hydraulik. Tym sposobem zrobiłem tak dużo takich prac, że przestałem na pewnym etapie zbierać referencje, tyle miałem zleceń. Większość ludzi, u których byłem, twierdziła, że nie znają nikogo w Londynie, kto by w takim trybie domokrążcy-komiwojażera jeździł po studiach i domach, i serwisował te pianina. Wychodzi więc na to, że przynajmniej w tamtym okresie byłem jedyną osobą, która w Londynie oferowała tego typu usługi. Zabawne jest to, że ta przygoda zaczęła się od żartu i podjąłem się jej nie mając pojęcia, w którą stronę to pójdzie i do czego doprowadzi.

BF: Sprowadzasz też dużo instrumentów radzieckich. Czy to też związane jest z Twoimi podróżami?

MP: Syntezatory radzieckie zawsze mnie bardzo interesowały. Byłem zachwycony, kiedy udawało mi się trafić w Polsce jakiegoś Poliwoksa czy Aelitę, ale były to pojedyncze przypadki. W pewnym okresie jeździłem do Moskwy szukać instrumentów, ale nawet z pomocą zaprzyjaźnionego faceta udawało się znaleźć tam pojedyncze rzeczy, nie było to perspektywiczne. Znowu zadecydował przypadek – znalazłem gości, którzy ogłaszali się z takim sprzętem. Ale oni byli z Kirgizji, czyli jest to kawałek za miastem, nie ma się co oszukiwać [śmiech]… No i znowu mamy amerykańską skalę kraju. O tak, ale tym razem zgadałem się z nimi. Wydawali się sympatyczni, więc wysłałem im trochę pieniędzy, nie za dużo, nie za mało, żebym przeżył, jeśli się nie powiedzie, ale żeby można było za to coś kupić. Faceci się uwinęli – przysłali pierwszą dostawę, wszystko się zgadzało – zaczęliśmy więc współpracować na stałe. Zauważyłem największe zainteresowanie Poliwoksami, więc postanowiliśmy skupiać się przede wszystkim na tych instrumentach. Problem pojawił się w zeszłym roku, kiedy to Kirgizja była na skraju wojny domowej, więc byłem pewnie jedną z nielicznych osób w Polsce, która na własnej skórze odczuła sytuację w tym egzotycznym dla nas kraju. Gość, z którym współpracuję, napisał, że bardzo mu przykro, ale musi uciekać do Kazachstanu przed przymusowym poborem do wojska. Po roku wróciło wszystko do normy i ostatnio znowu odebrałem dostawę paru Poliwoksów. Będziemy dalej współpracować, bo to jest bardzo dobry, sprawdzony kontakt.

BF: Kto tam sprzedaje takie syntezatory? Postsowieckie domy kultury?

MP: Do końca nie wiem, jak on zdobywa te Poliwoksy, natomiast na pewno ma chłopak bardzo nieortodoksyjne podejście do akcji marketingowych. Kiedyś stwierdził, że dobrym pomysłem na zdobywanie instrumentów będzie telewizja i przysłał mi filmik, na którym na dole ekranu pojawia się pasek z napisem „kupię stare rosyjskie syntezatory”… Mój kirgiski partner jeździ też trochę po kraju, szukając instrumentów po wsiach.

BF: Jak radziłeś sobie w Moskwie?

MP: Moja ówczesna sympatia pomagała mi czasami tam kupować różne rzeczy – nie były to z reguły duże sprzęty, wiec ładowałem to w plecak albo w bagaż do samolotu. Nie było to jednak usystematyzowane, nie było zorganizowane, prawdziwa partyzantka, bez perspektyw, włącznie z podróżowaniem pociągiem z wszelkiej maści przemytnikami. To było troszkę absurdalne wozić jako kontrabandę stare ruskie instrumenty i efekty. Ale w tej robocie absurd goni absurd, w tym sensie nie było to mniej czy bardziej dziwne niż wcześniejsze wydarzenia. Na przykład 10 lat temu udało mi się spotkać Gordona Reida z Sound on Sound [brytyjski magazyn branżowy – przyp. red.], który przez wiele lat pisał mnóstwo tutoriali związanych z analogami oraz wiele testów takich sprzętów. To jest bardzo sympatyczna
i poważana persona w Anglii. On jest kolekcjonerem sprzętu i muzykiem, swojego czasu kupił wiele różnych rosyjskich instrumentów i odezwał się do mnie, żebym pomógł mu napisać test Poliwoksa. Wiedział, że robiłem kiedyś opis Poliwoksa plus wywiad z Kuźminem, czyli twórcą tego instrumentu [artykuł ten ukazał się w EiS 10/2003 – przyp. red]. Trochę mu pomogłem i miło było z jego strony, że wykorzystał ten materiał, podał źródło i jeszcze w zeszłym roku ukazał się ten artykuł ze wzmianką o Analogia.pl.

BF: Najbardziej poszukiwane rosyjskie instrumenty?

MP; Zdecydowanie Poliwoksy, ale też i Aelity, które są instrumentami bardzo ciekawymi. Poza tym Estradiny, Altairy, ale akurat te ostatnie są dosyć awaryjne, a może raczej nie tak łatwe w serwisie jak Poliwoksy i nie na tyle dobrze zbudowane, żeby można było na nich w każdej sytuacji polegać. Na 100% można za to polegać na Poliwoksach, bo dobrze odnowiony Poliwoks wbrew temu, co się powszechnie twierdzi, jest stabilnym, strojącym instrumentem, na którym można bez problemu uzyskać powtarzalne wyniki. Jest wiele legend miejskich, dotyczących niestabilności sprzętu, albo opinie mówiące, że nie da się na nich zagrać w tonalny sposób, a tymczasem prawda jest taka, że jeśli się instrument rozbierze na czynniki pierwsze, wymieni część podzespołów, złoży i nastroi, to jest to fajny, normalny, dobrze brzmiący i strojący instrument. Inna sprawa, że jeśli znajdziesz jakiegoś Korga czy Rolanda, który długo leżał w szafie i nie był używany, to zawsze jakoś będzie działał. Jeśli jednak chodzi o Poliwoksy, to nawet ich nie sprawdzam, bo szkoda czasu – od razu go rozbieramy i serwisujemy. Trzeba wymienić kondensatory, wyczyścić wszystkie potencjometry oraz wyprostować kilka innych problemów. Tu już działa efekt skali. Jeśli przez 10 lat zrobiłeś kilkadziesiąt instrumentów jednego typu i ludzie nie dzwonią z reklamacjami, to oznacza, że albo to jest wielki światowy spisek, albo, co jest bardziej prawdopodobne, te instrumenty po prostu dobrze działają.

BF: Jaki jest najlepszy syntezator radziecki z technicznego i muzycznego punktu widzenia?

Ja najbardziej lubię właśnie Poliwoksa – lubię to brzmienie, a sam design instrumentu jest bardzo udany. Oczywiście, wykonanie jest, jakie jest – klawiatura Poliwoksa może zostać uznana za dobrego pretendenta do miana najgorszej na świecie. Kiedy jednak montujemy w instrumencie gniazdo CV/Gate, czyli instalujemy elektronikę umożliwiającą kontrolowanie Poliwoksa poprzez MIDI, ten problem odchodzi. Brzmienie Poliwoksa jest rewelacyjne – jest agresywne, można powiedzieć, że idzie bardziej w stronę ARP-a, czyli zwartości, niż w stronę tłustości Mooga. Poliwoks ma nietypowy filtr, nietypowy rezonans oraz duofonię, możliwość grania podwójnych dźwięków, co okazuje się bardzo przydatne w muzyce.

BF: Kraje demokracji ludowej tak że wytwarzały instrumenty, w tym syntezatory.

MP: W NRD robiono dwa najbardziej znane instrumenty, które do teraz można polecić. Pierwszy to Vermona Synthesizer
– mamy tu do czynienia z poważnym instrumentem, dysponującym fajnym brzmieniem, troszeczkę innym niż zachodnie
konstrukcje tego typu. Drugi produkt to Tiracon 6V, ciekawa propozycja, bo to jest sześciogłosowy instrument z VCO i z MIDI, więc ma fajne, brudne brzmienie, bardzo skomplikowaną, nietypową obwiednię, a w zasadzie dwie. Programowanie tego instrumentu jest dosyć niewdzięczne, bo nie ma gałek, ale to też kwestia przyzwyczajenia i chęci wgryzienia się w maszynę. Instrumenty analogowe to naprawdę nie jest technika rakietowa, to można ogarnąć umysłem.

BF: Ale często są to instrumenty dla zawziętych.

MP: To instrumenty dla tych, którzy chcą mieć oryginalne brzmienie. W dobie plug-inów i samplerów brzmienia są dosyć powtarzalne, bardzo łatwo skończyć z zestawem brzmień i instrumentów, których wszyscy używają. Wydaje mi się, że każdy instrument, który nie był zbyt popularny, który na dodatek w użyciu jest trochę nieprzewidywalny, jest w stanie umożliwić muzykowi zrobienie czegoś oryginalnego, nietypowego, czego jeszcze się nie słyszało.

BF: Trudno jest znaleźć instrumenty z NRD?

MP: Jeszcze się pojawiają, ale nie jest łatwo. Już 15 lat zajmujemy się restauracją instrumentów i widzimy, że tych instrumentów jest z roku na rok coraz mniej, trzeba się solidnie napocić, żeby je znaleźć, już nie wspominam o cenach. Dzisiaj dostałem dosyć smutną informację, że RL Music, czyli najbardziej luksusowa w Europie firma zajmująca się odnawianiem i sprzedażą instrumentów analogowych dla klientów tej rangi jak Coldplay, zawiesiła działalność. Powodem są trudności rynkowe związane z pozyskiwaniem i remontem instrumentów.

BF: No cóż, jeśli chodzi o stare instrumenty analogowe, to istnieje skończona ilość wyprodukowanych egzemplarzy, stale się zmniejszająca z różnych powodów. Nie będzie nowych.

MP: Dlatego tych firm w Europie jest niewiele. Robiliśmy ostatnio Rolanda RE-501, w których się specjalizujemy, klientowi
z Paryża, starającemu się bezskutecznie naprawić go w tym pięknym mieście. Zażartował, że jak go naprawimy, zapali
mi świeczkę w Notre Dame. Echo naprawiliśmy, a po jakimś czasie dostałem zdjęcie świeczki z logo Notre Dame de Paris
z napisanym pośrodku „Maciek”. Wygląda na to, że nie ma już wielu ludzi, którzy by wykonywali takie prace.

BF: Ale też cena usług na Zachodzie jest słona.

MP: Tak,  to też ma swoje znaczenie, stąd coraz mniej zawodowców, którzy się tym zajmują. No i cóż, odzywają się ludzie do nas – czyli do mnie i do Mirka Adamowicza, z którym do wielu lat współpracujemy i bez którego Analogia.pl by nie istniała. Zawsze pracujemy jako tandem. Przez kilkanaście lat włożyliśmy w to wiele energii i jest już z tego kapitał. Cieszy mnie, że przez te lata udało się wśród naszych klientów zwiększyć świadomość Polski jako kraju, w którym są ludzie znający się na rzeczy, zajmujący się zawodowo zagadnieniami, którzy wkładają w pracę wiele serca. Można zwiększać świadomość marki, jaką staje się Polska, niech ludzie wiedzą, że już nie jest tak, że Niemcy traktują Polaków używając stereotypu, który przecież skądś się wcześniej wziął. To mnie bardzo cieszy, bo zawsze dbaliśmy o reputację – na palcach jednej ręki, i to ręki zasłużonego pracownika tartaku, można policzyć przypadki, kiedy w roku ktoś zadaje pytanie o bezpieczeństwo, czy może nam zaufać itd. Na to trzeba było zapracować, te referencje, które mamy na stronie, skądś się jednak wzięły.

BF: Referencje rzeczywiście imponujące.

MP: Nasza praca to też okazja, żeby poznać wielu ciekawych, nietuzinkowych ludzi. Dla mnie znaczy wiele możliwość serwisowania Sequential ProOne, który występuje na słynnym teledysku Lorelei Kapitana Nemo. Na pewno najfajniejsza w tej robocie jest możliwość spotykania najróżniejszej maści fascynujących osób.

BF: Jakieś inne ciekawe znajomości?

MP: Ponad rok temu skontaktował się z nami Alexis Taylor z Hot Chip, prosząc o modyfikacje Rhodesa Piano Bass. Chodziło o to, żeby grał środkowe, a nie niskie oktawy, co zrobiłem. I teraz sobie wyobraź: o 17 spotykamy się z Alexisem w Sheratonie w Sopocie, a o 24.00 widzę tego Rhodesa na scenie podczas głównego koncertu na Openerze…. Innym naszym klientem i dobrym znajomym jest Boris Djurdjevic z Chorwackiej supergrupy Colonia. Ten rodzaj muzycznej wrażliwości nie jest mi może zbyt bliski, ale jakiż to fajny gość. Colonia to takie chorwackie Ich Troje ze złotych czasów, czy może chorwacka Doda. To też jest coś. W zeszłym roku odezwał się do nas Ville Valo z zespołu HIM. Wiem, że niejedna nastolatka poderżnęłaby mi gardło za to, że powiem, że tej muzyki nie bardzo da się słuchać, ale mam dla tego gościa ogromny szacunek za to, co osiągnął – tournee po Stanach robi nie gorsze niż Coldplay. Mieszka w wieży w środku Helsinek, w domu ma mnóstwo wypchanych zwierząt i razem z bratem, również muzykiem, są strasznie sympatycznymi ludźmi. Siedzieliśmy sobie później w tajskiej knajpie gdzieś w Helsinkach, gadaliśmy o dupie Maryni, a w powrotnej drodze, już na promie pełnym naszych zarzyganych (i to nie z powodu sztormu) rodaków pomyślałem, że to dobrze, że nie pracuję jednak w wyuczonym zawodzie – jestem ekonomistą i filozofem.

BF: Poza ZSRR i NRD, Polska oraz byłe demoludy nie produkowały chyba instrumentów analogowych…

MP: W Polsce nie było seryjnie produkowanych syntezatorów. Były oczywiście instrumenty robione przez fascynatów w niewielkich seriach, jak ciekawy Musel pana Leszka Dorskiego czy pokaźnych rozmiarów modular stworzony przez mojego nieocenionego kolegę, Romka Sowę. Były też oczywiście organy elektroniczne Unitry – Estrada w różnych wersjach. Ale jeżeli porównasz to z produkcją, która miała miejsce w Związku Radzieckim, gdzie powstało kilkadziesiąt modeli pianin, syntezatorów, automatów perkusyjnych, procesorów dźwięku, to jednak dokonania wszystkich innych krajów demoludów bledną. Rosjanie postawili całkiem pokaźny przemysł muzyczny, który doprowadził do stworzenia co najmniej kilku bardzo oryginalnych instrumentów, a w Polsce niestety zbyt wielu wartych odnotowania instrumentów nie mieliśmy.

BF: Czesi skupili się na gitarach.

MP: Tak, robili te Jolany. Ale też była Tesla, która wytwarzała echa taśmowe oraz kilka innych efektów, choć nie były to rzeczy najwyższych lotów. Warto natomiast zwrócić uwagę na polskie echo taśmowe marki Sochor. To bardzo dobre urządzenie, na którym można uzyskać fenomenalne efekty. W mojej pracy jednak nie sposób abstrahować od tego,
czego szukają muzycy i producenci – miarą tego, co jest dobre, jest także i spektrum zainteresowania klientów.

BF: Które wynika z mody?

MP: Trudny temat, bo to jest wypadkowa wielu namiętności ludzkich. Tutaj wiele rzeczy ma znaczenie. Dlaczego chcemy analoga? Bo to jest modne, bo to jest niedostępne, w jakiś sposób tajemnicze, na pewno brzmi inaczej, bo nie można tego tak do końca naśladować plug-inami czy wirtualnymi analogami. Mamy więc konglomerat powodów, dla których ludzie interesują się starymi instrumentami. Część kupuje je dlatego, że kolekcjonuje instrumenty.

BF: To może być lokata kapitału?

MP: Być może, chociaż uważam za trochę nieprofesjonalne pytanie klienta o powód, dla którego kupuje instrument. To sprawa klienta i nic mi do tego, ale mam oczywiście jakąś świadomość, jaki jest przekrój osób, które nabywają od nas analogi. Ten przekrój jest właśnie skrajny – od osób, które w zasadzie nie zajmują się muzyką, a kolekcjonowaniem, dlatego że jest historyczny, fajny, ma super design i się podoba, poprzez amatorów, którzy grają sobie w domu, bo realizują swoje marzenia, po muzyków profesjonalnych, którzy wyłącznie żyją z muzyki i instrumenty służą im do pracy.

BF: Ile firm w tej chwili produkuje instrumenty w technologii analogowej?

MP: Jest bardzo dużo takich firm: amerykańskich, angielskich i europejskich. Robią m.in. modularne syntezatory, będące replikami wcześniejszych instrumentów albo nowymi konstrukcjami. Ten rynek kwitnie, ale nie jest komercyjny w sensie wielkoskalowym. To są instrumenty robione w niewielkich seriach, a już dawno temu okazało się, że skala sprzedaży to jest podstawa do podjęcia decyzji o produkcji. Część firm zniknęła z rynku zupełnie, inne przetrwały, odrodził się Moog czy Rhodes, nie istnieje Oberheim. Firmy takie jak Korg czy Roland przetrwały dlatego, że koncerny potrafią liczyć. Zawsze było zainteresowanie TB303, ale ilość instrumentów, jaką mogliby sprzedać obecnie, byłaby niewystarczająca, aby uruchamiać linię produkcyjną. Instrumenty analogowe powstają wśród pasjonatów albo robią
je niewielkie firmy. Potem powstały wirtualne analogi i plug-iny, które są rewelacyjne i czasami nie jest łatwo odróżnić w miksie, czy gra oryginalny analog, czy jego wirtualna kopia. Jednak analogów nie można zastąpić, bo ludzie z bardzo różnych powodów kupują te stare syntezatory. Wcale nie uważam, że tylko analog będzie brzmiał jak analog. Jestem święcie przekonany, że nie byłbym w stanie odróżnić w miksie świetnie brzmiącego Norda Elektro od żywego Rhodesa. Ale nie o to chodzi. Uważam, że niedoskonałość nierozerwalnie związana z analogami, przejawiająca się m.in. tym, że
grając dwa razy to samo nie możesz uzyskać tych samych wyników, jest wartością samą w sobie. Podobnie jest z brakiem pamięci w instrumencie, przez co nie jesteś w stanie wrócić szybko do tego samego brzmienia. To może przeszkadzać, ale wielu właśnie o to chodzi, żeby kreować za każdym razem coś nowego. Poza tym moment, gdy siedzisz przy pięknym Rhodesie, jest magiczny. To jest na pewno coś innego, niż usiąść przy nawet najlepszym emulatorze tego instrumentu. Z racji tego, co robię, ciągle jestem pytany o zdanie w tym temacie, a ja, po sokratejsku,
im więcej wiem, tym mniej wiem. Podobnie z pytaniem, który Rhodes jest najlepszy – szczera odpowiedź jest jedna: ten, który ci się najbardziej podoba. Czyli musisz usiąść przy kilku i wybrać ten, który będzie ci odpowiadać. Czasami mam wrażenie, że to jest odpowiedź niesatysfakcjonująca, trochę nieprofesjonalna, którą ktoś może nawet uznać za próbę zbycia, bo ludzie spodziewają się konkretnej, jednoznacznej opinii. Ale przykro mi, nie ma czegoś takiego.

BF: Specjalizujecie się w Rolandach z serii RE, ale w studiach pojawiały się także inne echa: Echolette itd.

MP: Akurat Rolandy RE to świetne urządzenia, które z racji swoich zalet były popularne w studiach. Jeśli mówimy o klasycznym echu taśmowym, to Space Echo RE201 jest punktem odniesienia. To echo ma swój niezaprzeczalny charakter. O różnych rzeczach można powiedzieć, że stały się przypadkiem modne, ale Space Echo jest po prostu doskonałym efektem i dlatego właśnie są poszukiwane, a ich właściciele starają się utrzymywać je w doskonałej kondycji – przysyłają je do przeglądu, renowacji, bo chcą ich nadal używać. Dobra wiadomością jest, że to, co dostają po renowacji, jest zdecydowanie warte zachodu. Sam jestem fanem RE201 i namiętnie go wykorzystuję.

BF: W jakim stanie są kupowane przez was urządzenia?

MP: W bardzo różnym, ale coraz trudniejsze staje się kupienie w rozsądnej cenie nawet uszkodzonego instrumentu. A przecież cała sztuka polega na tym, żeby kupić za rozsądne pieniądze taki instrument, który jeszcze da się naprawić. To zazwyczaj się udaje, ale zawsze jest tutaj element ryzyka.

BF: Jesteś w stanie szybko zdiagnozować, czy instrument da się doprowadzić do stanu satysfakcjonującej używalności?

MP: Przed zakupem jest często niewielka szansa, żeby trafnie ocenić stan urządzenia. Raczej musisz stawiać na rozsądek i ograniczać się do instrumentów, co do których masz pewność, że będziesz w stanie zakupić części, jeśli podczas remontu zajdzie taka potrzeba. Częstym kruczkiem, stosowanym przez sprzedających instrumenty, jest zapis mówiący o tym, że sprzedają urządzenie w stanie, w jakim jest i nie udzielają żadnych gwarancji, że dotrze do adresata w stanie niepogorszonym. Już nawet takie instrumenty osiągają przeogromne ceny. Uwielbiam tę robotę, ale
z upływem czasu nie staje się ona przez takie sytuacje łatwiejsza. Możesz mieć coraz więcej doświadczenia, jeśli chodzi o naprawianie urządzeń, ale to, co dostajesz na wejściu, daje ci coraz mniej możliwości i wymaga coraz więcej zachodu. W momencie gdy większa część życia przenosi się do Internetu, trzeba żmudnie siedzieć, patrzeć na aukcje i ogłoszenia, i starać się coś upolować.

BF: Zdarzyło się, że instrumentu nie dało się naprawić?

MP: Kilka razy – to jest sytuacja bardzo rzadka w naszej firmie, ostateczność. Co może być bardziej przykrego dla nas niż sytuacja, w której jakiś fascynujący instrument okazuje się być jednak nienaprawialny? Oczywiście, w teorii wszystko da się naprawić, natomiast praktyka jest zgoła inna – gdyby udało się oszukać żołądek i tego, komu płacisz za czynsz i prąd, tak żebyś mógł dwa miesiące w spokoju siedzieć nad tym przypadkiem, to nie byłoby problemów. Ale, niestety, to nie jest tylko hobby, trzeba pamiętać, że to jest biznes i ciężka praca, a czasy, w kontekście ekonomii, nie są lekkie. Trzeba się napracować i pracować z sensem, mierzyć siły na zamiary, wiedzieć, ile czasu można poświęcić na coś tak, żeby to było biznesowo racjonalne, żeby można było w firmie dobrze zamknąć miesiąc.

BF: Najbardziej wymagająca naprawa, czyli z czego jesteśś dumny?

MP: Nie wskazałbym jednego instrumentu, z którego jestem najbardziej dumny. Ja się bardzo cieszę, kiedy widzę zadowolenie klientów. Mamy też szczęście, że współpracujemy z fantastycznym stolarzem, dzięki czemu obudowy, które restaurujemy, wyglądają doskonale. Cieszy mnie, że ludzie doceniają ilość i jakość pracy włożonej w renowację ich urządzeń, że widzą, iż po naszej robocie rzecz jest w stanie doskonałym. Od jednego z klientów dostałem maila, w którym pytał, czy Space Echo, które dostał, nie jest jakąś współcześnie wyprodukowaną repliką, bo przecież wygląda jak nowe [śmiech]. Odpowiedziałem mu z dumą, że to nie replika, tylko instrument w dobrym stanie.

BF: Korg Polysix w waszej wersji DeLuxe okazał się przebojem. Czy modyfikujecie w podobny sposób inne instrumenty?

MP: Dosyć rzadko się zdarza, żeby klient chciał to zrobić. Poza tym sam bardzo często zniechęcam ludzi do montowania MIDI, kiedy dany instrument ma już oryginalnie gniazda CV/ Gate, jak to ma miejsce w wielu syntezatorach monofonicznych. Wtedy użycie MIDI to kwestia dobrania konwertera i nie warto wiercić dziur w instrumencie, który może pracować z MIDI za pośrednictwem CV/Gate. W przypadku syntezatorów polifonicznych, jeśli tylko można kupić podzespoły do MIDI, to modyfikacje te są rozsądne. Chcę jednak zaznaczyć, że my de facto nie specjalizujemy się w modyfikacjach, bo to zupełnie inna para kaloszy.

BF: Nie myślałeś o rozszerzaniu działalności o napraw mikrofonów, wzmacniaczy itd.?

MP: Chyba jest niewielka szansa na to, żebym się sklonował albo żeby to zrobić z kolegami z firmy… Mówiąc poważnie, nie znamy tu nikogo, kto by się na odpowiednim poziomie zajmował renowacją urządzeń stricte studyjnych czy mikrofonów, a sami mamy za dużo pracy z tym, co robimy. Jest oczywiście dużo pomysłów, ludzie pytają nas często o takie rzeczy i stąd wiemy, że jest dużo działek, którymi można by się zajmować, ale niestety -  przy naszych mocach przerobowych musimy ograniczyć się do tego, czym z powodzeniem się zajmujemy i co powoli, acz systematycznie
rozwijamy. Takie firmy jak Analogia.pl nie są w stanie wyjść biznesowo poza solidną manufakturę. Ale w tym ich siła, to się przekłada na jakość pracy.